piątek, 29 marca 2013
czwartek, 28 marca 2013
Photography+Polaroids
Łącze swoje blogi. Od dzisiaj wszystkie posty maciejgrzybowskipolaroids dostępne
w blogu maciejgrzybowskiphotography.
I'm connecting my blogs. Now you can find all my posts from
maciejgrzybowskipolaroids.blogspot.com on
maciejgrzybowskiphotography.blogspot.com.
maciejgrzybowskipolaroids.blogspot.com on
maciejgrzybowskiphotography.blogspot.com.
maciejgrzybowskiphotography + maciejgrzybowskipolaroids
środa, 27 marca 2013
Moja strona www. / My website.
Powstała (w końcu) moja strona. Zapraszam wszystkich do odwiedzenia!
I also invite you on my new website
I also invite you on my new website
www.maciejgrzybowski.com
niedziela, 10 marca 2013
W drodze po Albanii. / On the way in Albania.
Krople wystrzeliwały wysoko w górę,
popołudniowe słońce było silne i tworzyło małe tęcze. Beztroskie fontanny z
gumowych węży sterczały co kilkadziesiąt metrów zapraszając silnym strumieniem
do prowizorycznych myjni samochodowych. Wjeżdżaliśmy do Albanii.
Myślałem że o nich nie napiszę. Są w
każdym przewodniku, ale tak naprawdę to one były pierwsze i nas powitały zanim
dobrze przekroczyliśmy granice. Wszystkich miało być dobrze ponad pół miliona. Lęk,
strach, który się zmaterializował w betonie i stali. Albańskie bunkry. Smutny i
surrealny pomysł Envera Hoxhy, który uczcił swoje trzydzieste czwarte urodziny
powołując Front Wyzwolenia Narodowego by niedługo później zostać pierwszym
sekretarzem. Reszta chorego snu ziściła się gładko, co dojrzały Enver
potwierdził w 1972 roku w jednym z przemówień: „Ojczyzna stała się piękniejsza
i kwitnąca”. Teraz bunkry chroniły głównie popalających wyrostków i młodociane
pary przed wścibskimi spojrzeniami. Coraz częściej wysadzane dawały gruz i stal
ze swoich wnętrzności. My jechaliśmy dalej i bunkry powoli niknęły w oddali jak
zły sen po przebudzeniu. Chcieliśmy zobaczyć Tiranę.
Zaparkowaliśmy
pomiędzy pstrokatymi blokasami, tu miał być hotel. Nieśmiało wyszliśmy na rekonesans.
Przywitał nas swojski pierdolnik i wrastający w ziemię mercedes. Hotel się
znalazł, na recepcji powiedzieli że tata
zaraz odjeżdża i będzie można podjechać pod samo wejście. M. i G. poszli po
samochód. Stałem na ulicy w ostatnich promieniach słońca, chłodny cień kolorowych
bloków okrywał stoliki hotelowego baru. Wyobrażałem sobie resztę miasta. Tata
odjechał spod hotelu, syn wyszedł i proponował gościnę: że po długiej drodze, że
gorąco, że najlepsza rakija i w ogóle. Trochę się wykręcałem, ale ciekawość była
silniejsza.
Hotelowy bar
był chłodnym zacienionym azylem. Siedzieliśmy długo, mijała druga szklanka rakii.
Ulicą na pełnym gazie przejeżdżali śniadzi faceci niemieckimi samochodami. Nasz
nowy kolega znał wszystkich. „To jest boss a tamten to big boss”. Przyszedł dziadek,
Był uśmiechnięty i jednocześnie skupiony a jego twarz świadczyła że niewiele
rzeczy potrafi go zdziwić. Naturalnie przyłączył
się do rozmowy, jak byśmy wspólnie spędzali wszystkie popołudnia. Z sąsiedniego
sklepu motoryzacyjnego przyszedł ojciec z synem, Nasz kolega przedstawił gości.
Mały i duży boss handlowali częściami do Merca, byli jowialnymi miśkami. Usiedli
i zamówili dla wszystkich, a wcześniejsze już dobrze robiło w głowie. Tirana zastawiała
pułapkę i bałem się że dzisiaj poza Bajram Curri innych jej ulic już nie
zobaczymy. Kolejna fura pruła ulicą oślepiając długimi. Gdzieś z tyłu usłyszałem że ten co przejechał
to też jest big boss i nie byłem pewien czy mówił to nasz kolega, chłopaki z
motoryzacyjnego, czy przechodzący obok faceci. Głosy stawały się trudne od
odróżnienia, stapiając się w jeden miękki chrzęst. Przyszedł czas by kończyć
spotkanie.
Wiem że tam
wrócę, ale teraz jest zima i melancholia przychodzi niezapowiedziana. Od Albanii
dzieli mnie dwa tysiące kilometrów więc zamieniam teraźniejszość na wspomnienia
by łagodzić czekanie.
niedziela, 3 marca 2013
Józek / Józek
Wahał się, był niespokojny. W
końcu wstał i poszedł do kuchni, zza lodówki wyciągnął świeże nie napoczęte
dość osobliwe trzy czwarte. Długo wlewał do metalowego kubka.
Pił mocno spragniony, odstawił od
ust, ochłonął i dopił krople, które pozostały na dnie. Częstował. Nie chciałem.
Włączył elektryczny czajnik, wrzucił owocową Sagę i zalał wrzątkiem, popijał
małymi łykami patrząc w cichy pejzaż za oknem. Parującym kubkiem ogrzewał
dłonie.
Poznałem Go
kilkanaście lat temu. Przyjechałem zimowym rankiem, miałem kamerę. Oprowadzał
mnie, opowiadał o Ponurzycy: to jest Czarci dół, tu taki wąwóz a to źródełko.
Taka mała geografia. Poznałem Józka bo G. miał dom w Ponurzycy, przyjeżdżaliśmy
na plenery potem na grille i piwa. Przychodził pogadać, nieraz coś zjadł, napił
się. Czasem przyjeżdżałem sam, włóczyć się po lesie. Spotykaliśmy się
przypadkiem.
Józkowa
kuchnia była czarną otchłanią. Kilka lat temu była awaria, komin się zapchał
musiało nieźle buchnąć. Wszystko było czarne, pokryte ciężkim pyłem. Na
ścianach świeciły resztkami dnia poprzecierane święte obrazki. Nalał raz
jeszcze, do herbaty a może do nowego kubka. Przeszliśmy do pokoju. Usiadł na
łóżku, stoicko czekał na nowe siły. Był nieruchomy, stapiał się z pejzażem
wnętrza. Przyroda brała w posiadanie
środek, wchodziła bez pytania przenikając się z podłogą, ścianami, resztkami
mebli. Liście, sosnowe kolki, patyki, pajęczyny. Pełne równouprawnienie z
człowieczym.
Wyszedł trochę
niechętnie dopiero po kilkunastu minutach wędrówki zaczął się uśmiechać jakby
powracał. Tu jest wąwóz, tu jest krzyż, tu był młyn, rozpoczął swoją baśniową
opowieść. Niedawne mieszało się ze starym, rzeczywiste z wyobrażonym. Zrobiło
się zupełnie ciemno, Józek dopiero się rozkręcał.
Subskrybuj:
Posty (Atom)