Wahał się, był niespokojny. W
końcu wstał i poszedł do kuchni, zza lodówki wyciągnął świeże nie napoczęte
dość osobliwe trzy czwarte. Długo wlewał do metalowego kubka.
Pił mocno spragniony, odstawił od
ust, ochłonął i dopił krople, które pozostały na dnie. Częstował. Nie chciałem.
Włączył elektryczny czajnik, wrzucił owocową Sagę i zalał wrzątkiem, popijał
małymi łykami patrząc w cichy pejzaż za oknem. Parującym kubkiem ogrzewał
dłonie.
Poznałem Go
kilkanaście lat temu. Przyjechałem zimowym rankiem, miałem kamerę. Oprowadzał
mnie, opowiadał o Ponurzycy: to jest Czarci dół, tu taki wąwóz a to źródełko.
Taka mała geografia. Poznałem Józka bo G. miał dom w Ponurzycy, przyjeżdżaliśmy
na plenery potem na grille i piwa. Przychodził pogadać, nieraz coś zjadł, napił
się. Czasem przyjeżdżałem sam, włóczyć się po lesie. Spotykaliśmy się
przypadkiem.
Józkowa
kuchnia była czarną otchłanią. Kilka lat temu była awaria, komin się zapchał
musiało nieźle buchnąć. Wszystko było czarne, pokryte ciężkim pyłem. Na
ścianach świeciły resztkami dnia poprzecierane święte obrazki. Nalał raz
jeszcze, do herbaty a może do nowego kubka. Przeszliśmy do pokoju. Usiadł na
łóżku, stoicko czekał na nowe siły. Był nieruchomy, stapiał się z pejzażem
wnętrza. Przyroda brała w posiadanie
środek, wchodziła bez pytania przenikając się z podłogą, ścianami, resztkami
mebli. Liście, sosnowe kolki, patyki, pajęczyny. Pełne równouprawnienie z
człowieczym.
Wyszedł trochę
niechętnie dopiero po kilkunastu minutach wędrówki zaczął się uśmiechać jakby
powracał. Tu jest wąwóz, tu jest krzyż, tu był młyn, rozpoczął swoją baśniową
opowieść. Niedawne mieszało się ze starym, rzeczywiste z wyobrażonym. Zrobiło
się zupełnie ciemno, Józek dopiero się rozkręcał.