Krople wystrzeliwały wysoko w górę,
popołudniowe słońce było silne i tworzyło małe tęcze. Beztroskie fontanny z
gumowych węży sterczały co kilkadziesiąt metrów zapraszając silnym strumieniem
do prowizorycznych myjni samochodowych. Wjeżdżaliśmy do Albanii.
Myślałem że o nich nie napiszę. Są w
każdym przewodniku, ale tak naprawdę to one były pierwsze i nas powitały zanim
dobrze przekroczyliśmy granice. Wszystkich miało być dobrze ponad pół miliona. Lęk,
strach, który się zmaterializował w betonie i stali. Albańskie bunkry. Smutny i
surrealny pomysł Envera Hoxhy, który uczcił swoje trzydzieste czwarte urodziny
powołując Front Wyzwolenia Narodowego by niedługo później zostać pierwszym
sekretarzem. Reszta chorego snu ziściła się gładko, co dojrzały Enver
potwierdził w 1972 roku w jednym z przemówień: „Ojczyzna stała się piękniejsza
i kwitnąca”. Teraz bunkry chroniły głównie popalających wyrostków i młodociane
pary przed wścibskimi spojrzeniami. Coraz częściej wysadzane dawały gruz i stal
ze swoich wnętrzności. My jechaliśmy dalej i bunkry powoli niknęły w oddali jak
zły sen po przebudzeniu. Chcieliśmy zobaczyć Tiranę.
Zaparkowaliśmy
pomiędzy pstrokatymi blokasami, tu miał być hotel. Nieśmiało wyszliśmy na rekonesans.
Przywitał nas swojski pierdolnik i wrastający w ziemię mercedes. Hotel się
znalazł, na recepcji powiedzieli że tata
zaraz odjeżdża i będzie można podjechać pod samo wejście. M. i G. poszli po
samochód. Stałem na ulicy w ostatnich promieniach słońca, chłodny cień kolorowych
bloków okrywał stoliki hotelowego baru. Wyobrażałem sobie resztę miasta. Tata
odjechał spod hotelu, syn wyszedł i proponował gościnę: że po długiej drodze, że
gorąco, że najlepsza rakija i w ogóle. Trochę się wykręcałem, ale ciekawość była
silniejsza.
Hotelowy bar
był chłodnym zacienionym azylem. Siedzieliśmy długo, mijała druga szklanka rakii.
Ulicą na pełnym gazie przejeżdżali śniadzi faceci niemieckimi samochodami. Nasz
nowy kolega znał wszystkich. „To jest boss a tamten to big boss”. Przyszedł dziadek,
Był uśmiechnięty i jednocześnie skupiony a jego twarz świadczyła że niewiele
rzeczy potrafi go zdziwić. Naturalnie przyłączył
się do rozmowy, jak byśmy wspólnie spędzali wszystkie popołudnia. Z sąsiedniego
sklepu motoryzacyjnego przyszedł ojciec z synem, Nasz kolega przedstawił gości.
Mały i duży boss handlowali częściami do Merca, byli jowialnymi miśkami. Usiedli
i zamówili dla wszystkich, a wcześniejsze już dobrze robiło w głowie. Tirana zastawiała
pułapkę i bałem się że dzisiaj poza Bajram Curri innych jej ulic już nie
zobaczymy. Kolejna fura pruła ulicą oślepiając długimi. Gdzieś z tyłu usłyszałem że ten co przejechał
to też jest big boss i nie byłem pewien czy mówił to nasz kolega, chłopaki z
motoryzacyjnego, czy przechodzący obok faceci. Głosy stawały się trudne od
odróżnienia, stapiając się w jeden miękki chrzęst. Przyszedł czas by kończyć
spotkanie.
Wiem że tam
wrócę, ale teraz jest zima i melancholia przychodzi niezapowiedziana. Od Albanii
dzieli mnie dwa tysiące kilometrów więc zamieniam teraźniejszość na wspomnienia
by łagodzić czekanie.